poniedziałek, 26 maja 2014

Służewski Dom kultury – zupełnie jak w domu.


Budowa nowego domu kultury w lokalnej społeczności to zawsze ważne wydarzenie. Z pewnością każdy z nas miał kontakt z taką placówką. To tutaj rodzą się talenty. Tutaj dzieci i młodzież a czasem i seniorzy pierwszy raz w życiu mają kontakt ze sztuką, muzyką, czy teatrem. W takich miejscach powstają niezwykłe projekty artystyczne, które angażują mieszkańców dzielnicy i artystów.


W Warszawie mieszkańcy dzielnicy Służew bardzo długo czekali na swój dom kultury. 

Historia tej instytucji nie różni się od historii podobnych placówek w innych częściach kraju. Początek lat 90tych. W wyniku starań władz dzielnicy udało się utworzyć klub w lokalu dawnej stołówki robotniczej budowniczych metra. Taki stan miał być tylko przejściowy. Od samego początku myślano o tym, żeby zbudować Dom Kultury. Udało się dopiero kilka lat temu.



Dlaczego piszę Wam właśnie o tym Służewskim Domu Kultury? Z powodu tej budowli, która jest przy ul. Bacha na Służewie...

Nie jest to typowy budynek…

Ja raczej  określił bym to słowem osada. Architekci zaprojektowali prawdziwą wioskę w centrum miasta. Dzielnica Służew to takie duże blokowisko, które dzieli wąwóz - potocznie nazywany „dolinką”. Właśnie to specyficzne ukształtowanie terenu wzbogaciło się o niezwykłą budowlę – Dom Kultury.


 Siedziba Służewskiego Domu Kultury znajduje się w kilku modernistycznych budynkach. Niektóre pomieszczenia znajdują się pod ziemią i mają szklane sufity. Od strony ulicy widać wiatrak i zagrodę dla zwierząt domowych. Z drugiej strony zbudowano piękny plac zabaw i ogród. Za budynkiem znajduje się sztuczny staw z mostkiem.

Jednym słowem – niezwykłe miejsce – dla mieszkańców miasta. Miejsce, gdzie można tworzyć i obcować z kulturą. Życzę wszystkim takiego Domu Kultury i potwornie zazdroszczę mieszkańcom Służewa.



P.S. Tego nie da się opisać! Ten budynek trzeba zobaczyć! Oby tylko takie powstawały w naszym kraju! :) 

czwartek, 15 maja 2014

NIEkongres Animatorów Kultury a.d. 2014

W marcu Narodowe Centrum Kultury wspólnie z Forum Kraków zaprosiło około 300 osobową grupę animatorów kultury reprezentujących wszystkie województwa, oraz instytucje kultury zarówno te samorządowe jak i pozarządowe.



Jeszcze nigdy do tej pory nie zgromadzono po jednym dachem ludzi bezpośrednio uczestniczących w tworzeniu kultury w naszym kraju. Oczywiście wypada tu wspomnieć Kongres Kultury Polskiej, który odbył się w 2009 roku, ale jak to podkreślił Marek Sztark we słowie wstępnym – „już wtedy brakowało specjalistycznego spotkania tylko dla animatorów.”



Od 2009 roku zmieniło się dużo w tym temacie. Studia animacyjne wyodrębniono z pedagogiki i utworzono oddzielne studia „animacja kultury”. Prężnie rozwijają się ośrodki animacji przy instytutach kulturoznawstwa. Samorządy powołują do istnienia nowoczesne instytucje kultury, które pracują projektowo.

Instytucje zaczynają współpracować z wolontariuszami. Dzięki takim działaniom małe organizacje zaczęły tworzyć duże wydarzenia, co stało się środowiskiem do wypracowania modelu współpracy między: instytucją, wolontariuszami, a samorządami.


 Kongres / NIE kongres

Spotkanie animatorów kultury miało przede wszystkim uporządkować stan wiedzy i też niewiedzy na temat działalności i pracy w sektorze kultury. Z pewnością wszyscy byliśmy zgodni w tezie, że nas „animatorów kultury” – trzeba zdiagnozować.

To pokazał pierwszy dzień kongresu. Kilkunastu naukowców spierało się nad tym jaka jest nasza definicja. To znacznie utrudniło obrady kongresu. Ja myślę, że było to zupełnie niepotrzebne. Dla mnie ważniejsze są informacje, które uzyskaliśmy na podstawie badań statystycznych. Przykładowo to, że wydarzenia organizowane przez animatorów częściej organizowane są w dużych ośrodkach miejskich. Zdecydowanie mniej tych działań organizuje się w miasteczkach i wsiach. Bardzo ważnym zdaniem jakie padło podczas obrad kongresowych – było określenie pewnej grupy animatorów – tzw. „grantowców”. To osoby najczęściej działające w organizacjach pozarządowych realizujących działania na podstawie dofinansowań z różnych źródeł. Realizują swoje inicjatywy bez diagnozowania miejsca i ludzi, którzy mieszkają na danym terenie, a jedynie realizują „projekt” tylko po to, aby uzyskać z niego korzyść finansową…



Bardzo podobała mi się część dyskusji na temat współpracy animatorów i samorządów. Tutaj faktycznie mamy dużo do powiedzenia. Trzeba stanowczo stwierdzić, nie mamy modelu współpracy z urzędnikami. Najczęściej jest to problem braku wspólnego języka. My „animatorzy” posługujemy się innym językiem, niż urzędnicy. Tutaj ktoś stwierdził, że często  urzędnicy analizując pracę instytucji kultury podległym samorządom – często oczekują dużej ilości działań, wydarzeń, a nie biorą pod uwagę ich jakości. W myśl zasady – ma się dziać dużo, a nie ważne już co.

Kongres w Warszawie pokazał nam, że jesteśmy dużym i różnorodnym środowiskiem. Mówimy różnymi językami i jesteśmy różnymi animatorami. Mamy swoją tożsamość jako grupa, ale także każdy z nas ma swoją wyjątkową tożsamość.


Na spotkaniu z Prezydentem RP Bronisławem Komorowskim, jak i na spotkaniu z Ministrem Kultury Bogdanem Zdrojewskim usłyszeliśmy, że dzięki naszym działaniom wspólnie budujemy markę naszego kraju, ale także markę miejsca w którym pracujemy.



Kongres zgromadził animatorów – pracowników sektora kultury, ale także sporą grupę animatorów działaczy realizujących swoje projekty poprzez organizacje NGO. Tych drugich – tak wg mnie było więcej. Tego dokładnie nie mogę określić, ale na pewno częściej przedstawiciele fundacji i stowarzyszeń zabierali głos podczas obrad kongresu.


Podczas drugiego dnia kongresu padła propozycja powołania Instytutu Animacji Kultury. Skoro stan wiedzy o działalności i pracy animatorów kultury jest tak zróżnicowany to – warto utworzyć miejsce, gdzie wreszcie można by tą wiedzę uporządkować. – powiedział jeden z inicjatorów pomysłu. Tutaj padło milion pytań o charakter działalności takiej instytucji: dlaczego? Po co? Kto? Jak? – myślę, że pomysł ciekawy, ale szybko znikł z obrad.


Sesje otwarte – to strzał w dziesiątkę. Podczas tegorocznej edycji kongresu mieliśmy trzy takie sesje. Większość wystąpień dotyczyło dobrych praktyk. Cieszę się, że mogliśmy wysłuchać tych inspirujących opowieści o tym, że jednak się da coś zrobić mimo, że ogólnie mówi się, że to niemożliwe.

Grupy robocze. Oczywiście były także grupy robocze, gdzie podczas kilku sesji już mniejszym i specyficznym gronie animatorzy diagnozowali konkretne problemy i sposoby rozwiązania tych problemów. Nie mam wiedzy na temat wszystkich grup, ale niektóre z nich – szczerze nie przyniosły nic nowego. Może to kwestia prowadzących te grupy, a może to kwestia kilku animatorów, którzy częściej wypowiadali swoje opinie i przez to forsowali swój punkt widzenia na całą grupę.

Podsumowanie:



Kongres miał za zadanie po pierwsze zdiagnozować animatora i jego charakter pracy. Jego problemy i sposoby ich rozwiązywania. Myślę, że ostatecznie nie dało się tego zrobić. Pierwsza konfrontacja środowiska animatorów pokazała nam – że jesteśmy różni i różne pojmujemy – te same definicje.

Wspólnie stwierdziliśmy, że kongres powinien odbywać się cyklicznie. Tak, aby na bieżąco porządkować wiedzę i wymieniać się dobrymi praktykami. Nasze największe bolączki to ciągle kwestia finansowania naszych działań. Tutaj zawsze chodzi o nawiązanie relacji samorządami. Z tym mamy jeszcze dużo problemów.

Wspólnie zgadzamy się, że animator dostrzega w środowisku jakiś problem i stara się szukać rozwiązania. Tutaj warto wspomnieć animatora społecznego – bo takich też mamy. Czy animacja kultury ma być środkiem do budowania społeczeństwa obywatelskiego? To też ważna myśl, która została mi z jednej dyskusji.

Organizacja kongresu



Pierwszy kongres animatorów odbył się w marcu w Warszawie. Jako miejsce kongresu wybrano „Fort Sokolnickiego”. To dobry wybór. Z pewnością to miejsce ma dużą „salę”, która nas pomieściła – warto przypomnieć że kongres gościł grupę prawie 300 osób. Niestety, problem zaczynał się w mniejszych salach, gdzie odbywały się spotkania w grupach roboczych. Myślę, że tych sal było stanowczo za mało. Mieliśmy mało miejsca, aby odpocząć od tego co dzieje się na głównym forum kongresowym. Kolejny problem, to brak miejsca na spożywanie posiłków. Za każdym razem spożywanie obiadu było problematyczne i niekomfortowe.

Trzeba pochwalić wolontariat, który bardzo pilnował, żeby nam niczego nie zabrakło podczas obrad kongresowych. Wolontariusze byli bardzo pomocni i często sami wychodzili z inicjatywą, tam gdzie czegoś brakowało. Z pewnością, ogromne wyróżnienie i ogromny plus należy się organizatorom za przygotowanie ciekawych gadżetów. 

Tutaj ja zawsze wyróżniam i zachwalam (gdzie się tylko da) to co udaje się wypracować zespołowi Narodowego Centrum Kultury. No po prostu – torby, magnesy i ogólnie system identyfikacji kongresu – pierwsza klasa. J

Wiadomo, że w trzy dni nie da się podjąć wszystkich tematów i znaleźć rozwiązanie na wszystkie problemy. Ja jestem zadowolony z tematów i programu kongresu. Myślę, że jak na pierwszy raz – wzięto pod uwagę wszystkie aspekty działalności animatora kultury.


Oczywiście nie dało się być na wszystkim i wszędzie. Dlatego warto było sobie ustalić priorytety: co dla mnie konkretnie jest ważne.

Warszawa, jako miejsce kongresu – to świetny wybór. Można powiedzieć, że byliśmy blisko tych, którzy decydują o tym jak nasz zawód ma wyglądać. Mam nadzieję, że właśnie oni byli na kongresie i przysłuchiwali się naszym obradom.

Kongres zdecydowanie jest potrzebny. Narodowe Centrum Kultury wspólnie z Forum Kraków i Ministerstwem Kultury pokazało, że chce nas integrować i przede wszystkim chce nas słuchać…. Oby to wpływało na przyszłe decyzje Ministerstwa!


 
Ja serdecznie dziękuję organizatorom, że mi zaufali i również zaprosili na kongres. Dziękuję też wszystkim, którzy przyszli na moje wystąpienie dotyczące pracy animatora kultury w internecie. Po kilku rozmowach, okazało się – że to ciekawy i ważny temat.



p.s. Pozostaje mi zdiagnozować SIEBIE :) 

Jestem animatorem - badaczem. 
Moje środowisko pracy to internet - to tutaj pozyskuje wiedzę o Was Animatorach, ale nie tylko. Jestem też animatorem obserwatorem.
Jadę do Was, do waszych instytucji i przez to jestem blisko tego co robicie.

Pozdrawiam
Reanimator

















niedziela, 11 maja 2014

Londyn Okiem Reanimatora część 2


Londyn to naprawdę ogromne miasto. Będąc tam przez kilka dni dało się to odczuć. Szczególnie w metrze, kiedy próbowaliśmy przedostać się z jednej linii na drogą. Jeśli ktoś ma problem z tysiącami ludzi na ulicach Londynu – to ostrzegam tutaj jest ich naprawdę harcorowo.






Jeden dzień poświęciliśmy na zwiedzenie trzech muzeów. Wspólnie uznaliśmy, że są one najważniejsze dla nas. Bardzo polecamy zwiedzenie: British Museum, National Gallery i Tate Modern.

British Museum




Imponujące architektonicznie i chyba największe muzeum świata. Tak w skrócie mogę podsumować tą niezwykłą placówkę muzealną. Zawsze chciałem je zwiedzić szczególnie ze względu na bogate zbiory związane z historią starożytną.

Chyba każdemu to muzeum kojarzy się z najsłynniejszymi filmami o poszukiwaczach przygód. Pewnie wiele scen z tych filmów kręcono właśnie tu.

Jak my zwiedziliśmy British Museum?



Po szybkiej orientacji gdzie znajdują się najważniejsze dla nas miejsca postanowiliśmy zobaczyć kolekcję przedstawiającą starożytny Egipt, Grecję i Rzym. Wszystkie kultury występujące pomiędzy tymi wspomnianymi oglądaliśmy pobieżnie.

Całkowicie też daliśmy sobie spokój z dalekich wschodem, oraz z kulturami Azji a także ekspozycjami opowiadającymi o historii Brytanii.



Ekspozycje są olbrzymie. Z pewnością zwiedzając wszystko pokonalibyśmy kilkanaście kilometrów. Wstęp do muzeum jest bezpłatny, chociaż zachęca się zwiedzających do wsparcia działalności tej placówki.


Koniecznie warto odwiedzić sklep muzealny. Jest tam wiele ciekawych gadżetów inspirowanych najsłynniejszymi obiektami, które znajdują się w kolekcji muzeum. Najczęściej są to całe serie z danym motywem, od długopisów, pendrivów po torby. Ja polecam firmową torbę muzeum jest fajna i niedroga.


National Gallery




Bardzo łatwo dotrzeć do siedziby National Gallery. Znajduje się ona blisko stacji metra.
Tutaj zachęcam, aby wcześniej zaznajomić się z tym co tam jest i co chcielibyście zobaczyć. Zbiory są naprawdę imponujące.

Tutaj jednomyślnie zgodziliśmy się, że skupimy się na sztuce średniowiecza, potem renesans, barok i XVIII oraz XIX w. Na tak wyznaczonej trasie zobaczycie, kilka najsłynniejszych na świecie dzieł - przedstawicieli danego nurtu czy kierunku w sztuce. Dla nas niezwykłą chwilą było spojrzenie na portret małżeństwa Arnolfinich. Obraz jest nieduży i prezentuje się go w malutkim pokoju. Trzeba swoje odczekać, szczególnie Japończyków, który fotografują właśnie ten obraz bardzo namiętnie.



Dla mnie ważnym momentem było też zobaczenie szkiców Leonarda da Vinci. Na końcu naszej wycieczki po National Gallery udało się nam spojrzeć przez lukę w drzwiach na galerię Van Gogha. Notional Gallery posiada chyba największą kolekcję dzieł tego postimpresjonistycznego malarza.

Tutaj ważna wskazówka! Jak zobaczycie ogromną kolejkę do National Gallery to się nie przejmujcie to specjalna kolejka tylko to galerii Van Gogha.







Tate Modern




Tate, to najsłynniejsze muzeum sztuki nowoczesnej z imponującą kolekcją dzieł. Znajduje się budynku dawnej elektrowni, która w latach 60 została wyłączona. Tate jako galeria działa od 2000 roku. Z pewnością przystosowanie tego budynku do celów kulturalnych było zalążkiem ruchu, który rozprzestrzenił się na całą Europę.






Tate składa się z dwóch części. W pierwszej na trzech piętrach można uczyć się historii sztuki nowoczesnej na podręcznikowych dziełach. Druga niezwykła część to tzw. hala turbin – ogromna przestrzeń, która jest wykorzystywana do działań artystycznych. To tutaj najsłynniejsi artyści świata prezentują swoje gigantyczne projekty.





Tate Shop. Bardzo polecam sklepik Tate. Z jednej strony to niezwykłe miejsce, gdzie można kupić albumy o sztuce współczesnej a z drugiej strony to miejsce, gdzie możesz kupić bardzo dizajnerskie i ciekawe gadżety.






Soho, Piccadilly Circus, West End, Oxword Street, Hyde Park, Kings Cross Station



Jeden dzień w Londynie poświęciliśmy na poznanie życia miasta a także na zakupy. Wybraliśmy się na West End to miejsce, które znane jest z najsłynniejszych premier światowego kina. Następnie udaliśmy się na Piccadilly Circus. To dzielnica rozrywki. Tutaj znajduje się ulica teatrów, a także najsłynniejszych klubów. Tutaj znajduje się plac z tą dużą reklamą świetlną, która pojawia się w wielu filmach np. w Dzienniku Bridget Jones.


Zakupy zrobiliśmy na Oxword Street. Oczywiście sklepem numer 1 chyba dla wszystkich Polaków do obowiązkowego „zwiedzenia” to oczywiście „Primark”. Ponoć właśnie tam znajduję się największy Primark na świecie. Zgadzam się, chociaż nie było tego widać bo budynek dosyć ciekawie był ukryty za fasadami kamienic to z pewnością swoją powierzchnią w środku przypominał mi 3piętrowe Tesco. Kobiety miały dwa piętra, a mężczyźni z dziećmi wspólnie jedno piętro.


No powiem wam, że można tam zgłupieć. Wszystkiego jest za dużo i po bardzo niskich cenach. Rzeczy te słynne są z tego, że produkowane są z najgorszych materiałów i najtańszym kosztem co przekłada się na ich brak trwałości. Rzecz kupiona w Primarku najczęściej niszczy się po 3 miesiącach używania. Ale magia chwili podpowiada nam co innego. Dlatego przestrzegam przed tym sklepem. Można tam stracić dużo pieniędzy. Jak zgłodniejecie po tych zakupach to nie idźcie do MCa, który znajduje się tuż obok Primarka. Lepiej wytrzymać i wsiąść w metro i pojechać do innej dzielnicy, byle daleko od Oxword Street.

Oczywiście na naszej wycieczce nie mogło zabraknąć jeszcze jednego wątku. Wycieczki śladem Harrego Pottera. Oboje jesteśmy po lekturze książek o przygodach Harrego. Czytaliśmy je w podobnym wieku kiedy jeszcze uczyliśmy się w Gimnazjum. Wtedy w człowieku rodziła się ogromna potrzeba zwiedzenia tych miejsc, nawet jeśli od tego czasu minęło już bardzo wiele czasu. Dlatego uznaliśmy, że właśnie stacja Kings Cross – będzie tym symbolicznym miejscem.



W hali dworcowej Kings Cross znajduje się symboliczny pomnik z którym można sobie zrobić zdjęcie. Chodzi oczywiście o wózek z bagażami, który przytwierdzony jest do ściany. Wygląda to tak, jakby już połowa wózka zniknęła za ścianą – co jest nawiązaniem do magicznej bramki w ścianie dworcowej, która przenosiła czarodziejów na specjalny dodatkowy peron, skąd można było wsiąść na pociąg do Szkoły Magii i Czarodziejstwa „Hogwart”.




Byliśmy także w dzielnicy chińskiej „SOHO”, gdzie zjedliśmy dużo dobrego. Bardzo polecamy małe klimatyczne knajpki z lokalnym jedzeniem. Zjesz tam tanio i smacznie. Dla tych co lubią takie klimaty to właśnie na „Soho” znajduje się sklep „M&Ms”. Trudno powiedzieć co jest jego asortymentem, ale jest co tam zwiedzać.



Aga, dzięki za ten wspólny wyjazd!!!


Oczywiście jest wiele innych rzeczy o których mógłbym napisać, ale uważam, że lepiej jest wiedzieć tylko to co trzeba o danym mieście. Resztę odkryjecie sami jak tu przyjedziecie. Na lotnisko udaliśmy się specjalnym autobusem, który kursował do Stansted co pół godziny. Wszelkie informacje o tych liniach znajdziecie w internecie.





Tak więc pozdrawiam
REanimator


LONDYN okiemREanimatora

To była szybka decyzja.

 Jesienią 2013 roku wspólnie z znajomą przeglądaliśmy różne oferty tego co dzieje się w Europie i jakaś taka wspólna myśl… a może wyprawa do Londynu…?

Ustaliliśmy, że najbliższy i najlepszy dla nas termin to ferie 2014 roku, czyli koniec stycznia. Sprawdziliśmy loty z Warszawy - Modlina i Rzeszowa - Jasionki.
Ryanair z Modlina – okazał się bezkonkurencyjny.

Ceny biletów do Londynu na 2,3 miesiące przez planowaną podróżą klasują się w cenach ok. 150 – 250 zł. Jeśli wybierzecie Modlin to dodajcie sobie koszt transportu do tego lotniska, bo ono nie znajduje się w Wawie, a ok. 30 km dalej.
My korzystaliśmy z niezwykle wygodnego „Modlin Busa”, który działa na podobnej zasadzie co „Polski Bus”. Odpowiednio wcześniej zamawiając taki kurs można za kilka złotych dojechać na lotnisko.

LONDYN



Na miesiąc przez wyjazdem wspólnie zastanawialiśmy się co zwiedzić i które miejsca są dla nas priorytetowe. Chodziliśmy po Empikach – tam czytaliśmy przewodniki i poradniki o Londynie. Kupiliśmy sobie nawet jeden z nich. To bardzo pomocne – wiele informacji zawartych tam się sprawdziło.




Znajomi ze studiów



Londyn w przeciwieństwie do innych stolic UE jest o wiele łatwiej zwiedzić i jakoś się tam zatrzymać przez obecność ogromnej imigracji Polaków. Jest to bardzo widoczne. Przykładowo w komunikacji miejskiej macie funkcję zmiany języka i oczywiście jest język polski. Prawie wszędzie też spotkanie Polaków. W metrze, w sklepach i ogólnie raczej na przedmieściach Londynu.

Nasz wyjazd podzieliliśmy na 2 części. Najpierw wybraliśmy się do znajomych, który mieszkają pod Londynem w Ipswich. To mała i urokliwa miejscowość. Tam możecie poczuć klimat starej Anglii przepełnionej spokojem, herbatą i przepięknymi ogrodami.



Pamiętam jak w jednym z lokalnych marketów zachwycałem się działem z polską żywnością. Podszedł do nas pewien pan i przywitał się. Zapytał się czy jesteśmy tu nowi i czy dopiero przyjechaliśmy do Wielkiej Brytanii. Rozmowa bardzo sympatyczna. Oczywiście od razu wytłumaczyliśmy, że jesteśmy tylko turystyczne.



Polacy w Wielkiej Brytanii tworzą bardzo zorganizowane społeczności. W Ipswich Polacy spotykają się najczęściej w polskich sklepach. To coś więcej niż sklep z polską żywnością. Tam możesz dowiedzieć się co słychać u sąsiadów. Zaraz przy wejściu do sklepu jest tablica ogłoszeń. Tam znajdują się różne oferty. Propozycje kulturalne, społeczne, czasem oferty pracy. Drugim równie mocnym ośrodkiem Polaków w Londynie są polskie parafie rzymskokatolickie. My poszliśmy do tej prowadzonej przez ojców Marianów. Tutaj bardzo się wzruszyłem. Uczestniczyłem w niedzielnym nabożeństwie. W stosunkowo malutkim kościółku był taki ścisk, że lewie dało się stać w kościele. Cały przód świątyni zajmowały setki dzieci. Tak więc można się tam poczuć troszeczkę jak w Polsce.



W Ipswich zamieszkaliśmy w takim jednym malutkim domku. Bardzo typowym dla pejzażu Anglii. Zwiedzanie miasteczka zaczęliśmy od poznania lokalnych sklepów. Zawsze z koleżanką szukamy wyjątkowych i dizajnerskich, tak aby wyszukać coś zupełnie wyjątkowego.





Jeśli chodzi o lokalną kulturę. Zwiedziliśmy Muzeum Miasta Ipswich. Tutaj miłe zaskoczenie. Muzeum niczym nie różniło się od tradycyjnych polskich muzeów lokalnych. Powiem więcej w naszych muzeach trochę bardziej dba się o promocję czy edukację niż w tym w Ipswich.

Z Ipswich jest blisko do Oceanu. Wsiada się w lokalną kolej i jedzie się około 30 minut. Wysiada się w bardzo urokliwym miejscu przypominającym nasz Sopot. Same kurorty i ogromna plaża kamienista. Zapach oceanu i ogromny spokój.



Dużo starszych mieszkańców Anglii tu przybywa. Chyba jest tu taki zwyczaj, że oni przyjeżdżają sobie autami jak najbliżej oceanu i zjadają podwieczorek nie wysiadając z auta a potem wracają do swoich domów.

W Ipswich po raz pierwszy zobaczyłem, w co przerabiają dawne świątynie anglikańskie i nie tylko anglikańskie. W jednej była kawiarnia, która uwielbiana jest szczególnie przez emerytów.



Z drugiej strony zobaczyłem też czynne świątynie, w których trochę inaczej podchodzi się do tego czym jest budynek kościelny. Ten kraj słynie z dość dużego przyrostu naturalnego widać to na ulicach. Duże wielodzietne rodziny spacerują po głównych alejach miasta.






Wracając do kościoła, w jednym z nich znalazłem dużą przestrzeń zarezerwowaną tylko dla dzieci, gdzie mogą miło spędzać czas nikomu nie przeszkadzając podczas nabożeństw… Może nadszedł czas aby u nas też takie przestrzenie zaczęli aranżować?? Hmm?






Tak więc bardzo polecam wszystkim Ipswich na początek wyprawy do Londynu. To miasteczko jest stosunkowo blisko od lotniska Londyn Stansted, na które przylecieliśmy. W Ipswich możecie zobaczyć typowy angielski pejzaż znany chociażby z malarstwa Turnera – którego obrazy znajdują się właśnie w wspomnianym muzeum miejskim.

Jak się potem okazało – tam były o wiele tańsze książki i inne pamiątki związane z Wielką Brytanią. Dlatego jeśli zobaczycie w takich mniejszych miastach chociażby charity shopy – to kupujcie! W Londynie będzie drożej.

LONDYN



Do Londynu pojechaliśmy autem przez główną autostradę. Zapewne wielu blogerów podróżniczych to podkreśla. Warto poznać drogi w innych krajach a szczególnie autostrady. U nas jeszcze długo nie będzie tak jak to już jest od dawna w innych krajach UE. Choć nie jest aż tak źle.




My dojechaliśmy do przedmieść Londynu. Zaparkowaliśmy przy stacji metra „Redbridge”. Tam przy tej stacji jest fajny strzeżony parking, tam więc wystarczy mała opłata i jesteśmy spokojni o auto.

METRO (London underground, TUBE)



Londyńskie metro bardzo mnie zachwyciło. Kiedy wchodzisz po raz pierwszy to można się trochę zagubić, ale po 1 dniu korzystania z linii Londyńskiego metra zaczynasz panować nad tą siecią i powoli zdobywasz kolejne rejony Londynu.





To było jedno z najfajniejszych odczuć, jakie dane mi było doznać w Londynie. Setki tysięcy ludzi i wszyscy idą w podobny sposób zachowując odgórnie ustalone zasady. Lokalni artyści występujący w korytarzach metra i robiący to zupełnie legalnie za zgodą magistratu. Dzięki naszym gospodarzom z Londynu mieliśmy też specjalne karty „oyster card”. To trochę podobne do chociażby warszawskiej karty miejskiej, ale znacznie się różni. W Londynie „Oyster card” możesz doładować w każdej stacji metra w specjalnych okienkach, gdzie dyżuruje obsługa metra, oraz w automatach. Jeśli chodzi o automaty to uważajcie. Bardzo często zdarzało się nam, że automat nie przyjmował naszych monet. Warto też wiedzieć, że w automatach nie ma funkcji przyjmowania banknotów. Dlatego najlepiej doładować kartę w okienku  u obsługi.

Karta działa w ten sposób, że pobierała nam ustaloną odgórnie kwotę z konta. To ile metro pobierze ostatecznie zależy od tego ile razy skorzystasz z metra w danym dniu. Przynajmniej ja to tak zrozumiałem. Przykładowo miałem załadowaną kartę na 10 funtów i przez dzień zabrało mi ok. 3 funty.

To widok z stacji metra "westminster" absolutnie widok kultowy.
Spotkacie tu tysiące osób z całego świata, który robią właśnie
takie zdjęcie


Tak więc jeśli opanujecie metro – to na pewno w ciągu kilku godzin uda się wam zwiedzić wszystko co najważniejsze dla Londynu. Począwszy od: Westminster Palace, Tower of London, Tower Bridge, London eye, Millenium Bridge oraz katedrę św. Pawła. To trasa spokojnie na jeden dzień w Londynie.

To zalewie 1 część moich rozważań o londyńskich podróżach – polecam drugi wpis o muzeach Londynu...




Pozdrawiam
REanimator







wtorek, 15 kwietnia 2014

Instagramers Rzeszów [#igersrzeszow]


Jestem animatorem, ale takim od kultury :)



Postanowiłem zadziałać! Rok temu na Blog Forum Gdańsk - poznałem społeczność igersów. W sposób szczególny przyglądałem się działalności "Instagramers Wrocław". Chłopaki z Wrocławia zaimponowali mi tym w jaki sposób "animują" społeczność Wrocławia.

dlatego... wspólnie z kolegą Marcinem postanowiłem założyć rzeszowski odpowiednik tego ogólnoświatowego projektu.

Tak powstał Instagramers Rzeszów :) Już tłumaczę o co chodzi...

Instagramers Rzeszów to profil na popularnym serwisie Instagram. Pojawiają się tam zdjęcia użytkowników Instagrama mieszkających w Rzeszowie i nie tylko. Aby takie zdjęcie pojawiło się na profilu wystarczy oznaczyć je specjalnie przygotowanym hasztagiem: #igersrzeszow.

Projekt ma około 2 miesiące. Muszę stwierdzić, że zdobywa swoją publiczność. Mamy już kilkunastu niezwykle aktywnych użytkowników. Zdjęcia codziennie opowiadają subiektywną historię miasta.
To uczy obywatelskości...

Polecam - jeśli macie Instagrama to poszukajcie społeczności igers waszych miast!


Pozdrawiam
REanimator

środa, 9 kwietnia 2014

MOCAK – nowe spojrzenie na sztukę współczesną



Od kilku lat w Krakowie działa Muzeum Sztuki Współczesnej „MOCAK”. Postanowiłem przypatrzeć się jego działalności i zobaczyć na czym polega praca w takiej placówce. 


Siedziba MOCAKu znajduje się przy ul. Lipowej. Z centrum trzeba udać się ul. Starowiślną w kierunku na most. Po drodze mijamy cały Kazimierz. Muzeum otaczają zakłady i fabryki. Chyba to jakaś dzielnica przemysłowa i tak pomiędzy tymi zakładami wyłania się budynek MOCAKu. Zresztą sąsiaduje z nim oddział Muzeum historii Krakowa – Fabryka  Schindlera. 



Zrobiłem zdjęcie frontu na instagrama i ruszyłem dalej do środka. Wchodzę, patrzę i poczułem się jak w londyńskim Tate Modern. Recepcja, sklepik muzealny, kawiarnia wszystko robi bardzo pozytywne wrażenie i oddaje tematykę muzeum.



W części wystawienniczej trafiłem na trzy duże wystawy. Pierwsza przekrojowa wystawa prac Władysława Hasiora. Niezwykłego rzeźbiarza i performera, który do „budowania” swoich prac wykorzystywał chyba wszystko, co nigdy by wam nie skojarzyło się nawet, że można to użyć do stworzenia rzeźby czy obrazu… Kiedyś miałem okazję zobaczyć małą część jego twórczości, którą eksponuje jedna z zakopiańskich galerii, ale to właśnie w MOCAKu mogłem zobaczyć dosłownie wszystko w temacie Hasiora. 


Tutaj nie chce wchodzić w szczegółowy opis wystawy, ale już na podstawie tylko tej ekspozycji mogę stwierdzić, że ekipa MOCAKu poświęca bardzo dużo pracy, aby „wyprodukować” daną wystawę. Sprowadzenie tak wielu prac wymaga pomysłowości, oraz mnóstwo kontaktów z galeriami w kraju i świecie. Wiadomo wystawy, żeby były dobre muszą mieć dobrych kuratorów, ale ja dopatruje się tej strony animatorskiej. Widzę za tymi kuratorami ekipę osób, które codziennie szukały danych prac, dzwoniły do galerii, muzeów i w jakiś cudowny sposób sprowadzały prace na daną wystawę.

Następnie zobaczyłem dużą prezentację fotografii Rune Erakera, norweskiego fotografa. Na wystawie zaprezentowano 72 czarno – białe fotografie z cyklu „Zapach tęsknoty”. To ciekawa prezentacja. Ukazuje ona podróż fotografa po 22 krajach świata, gdzie od 1988 roku przez kilkanaście lat fotografował zwykłych ludzi próbujących żyć w czasie wojny i konfliktów zbrojnych i głodu. Wystawa porusza i nie da się przejść obok niej obojętnie. Mi pokazała ponadwymiarowość tego zjawiska. 


Zobaczyłem także kilkadziesiąt malutkich obrazków autorstwa Aliny Dawidowicz. Można by ją określić mianem krakowskiego Nikifora. Alina Dawidowicz, która zmarła w 2007 przez całe życie zajmowała się nauką. Z wykształcenia była matematykiem i pracowała na Politechnice Krakowskiej. Po odejściu na emeryturę w latach 80tych całkowicie oddała się swojemu malarstwu. Teraz wyobraźcie sobie salę, w której jest – tak mi się wydaję - kilka tysięcy malutkich ilustracji na których znajduje się architektura, ludzie, natura. Obrazki te malowane są w specyficzny sposób i pokazują świat przez pryzmat Aliny Dawidowicz. Bardzo ciekawa wystawa… i ciekawa historia… 


W podziemiach muzealnych prezentowana jest kolekcja stała MOCAKu. Znajdują się tam prace wielu współczesnych artystów. Szczerze znałem około 15 artystów. Cała reszta to dla mnie nowość. To pokazuje, że zjawisko „sztuka współczesna” – sztuka  ostatnich kilkudziesięciu lat ciągle ewoluuje. Wystawę utworzono pod wspólnym mianownikiem „media” i ich różnoraka interpretacja.

Sasnal :)
Tak więc – bardzo Wam polecam wstąpić do MOCAKu w Krakowie. Znajdziecie tam świetne i dobrze przygotowane wystawy. Samo zwiedzanie budynku muzeum to przyjemność – świetny projekt. W sklepiku muzealnym dużo fajnych gadżetów a także bogaty zbiór książek i albumów o sztuce. Warto wspomnieć na koniec, że ja oczywiście nie powiedziałem o wszystkich wystawach, które są obecnie w MOCAKu, także o innych inicjatywach muzeum. Trochę tego jest.

To będzie temat mojej kolejnej opowieści o tym ciekawym miejscu w Krakowie.

Pozdrawiam
Reanimator

p.s. Pozdrawiam Ewelinę z działu promocji i Agnieszkę z koordynacji wystaw :)  Dzięki za spotkanie :)